wtorek, 26 sierpnia 2014

Komu potrzebne są szkolne stopnie?
Nowy rok szkolny tuż, tuż. Wokół pełno reklam zeszytów, tornistrów, dresów, ołówków a to wszystko pokazywane przez radosne dzieci, cieszące się, że idą do szkoły. Ciekawe, że w tych reklamach występują najczęściej maluchy tak na oko do 10 lat. Mam wrażenie, że brakuje gimnazjalistów, uczniów zawodówek i liceów za szczęściem w oczach pokazujących nowe piórniki, szkolne tenisówki
i tornistry. Może dzieje się tak dlatego, że „maluchy” naprawdę chcą iść do szkoły, a ich starsi koledzy traktują to jako „dopust boży”? Co takiego zmienia się w dzieciach i wokół nich, że gdzieś ginie entuzjazm związany ze szkolną nauką? Odpowiedzi może być wiele (niestety). W tym tekście chcę zwrócić uwagę na jeden element szkolnej rzeczywistości – stopnie. W powszechnym myśleniu  stopnie, dzienniki, do których są one wpisywane, świadectwa z miejscem na jedynki (lub szóstki) są nierozerwalną częścią nauki w szkołach.  Zastanówmy się, po co są stopnie.
Niektórych rodziców (bo nie wszystkich) interesuje to, czy dziecko dostaje „dobre” , czy „złe” oceny. Gdy pociecha informuje o piątkach i szóstkach rośnie w nich duma. Zapewne myślą - „mam zdolne dziecko, posłuszne, pracowite”, „dobrze je wychowałem”, „dbam jego przyszłość”. Gdy słyszą
o jedynkach i dwójkach pojawia się smutek i złość. Złość na dziecko, na nauczycieli, rzadziej na siebie (,że nie dopilnowali, nie zadbali).  „Dostał jedynkę – tuman, pewnie po …(tu wpisujemy wybranego rodzica)” - takie zdania przemykają im przez głowę – „leń, nie chce mu się uczyć, już ja mu wybiję z głowy ten komputer”. Czasem rodzice przeprowadzają dochodzenie pytając dziecko – „jak do tego doszło?” (niestety szybciej  w przypadku „złych” stopni) i mogą usłyszeć od młodego człowieka (broniącego swojego poczucia wartości i dostępu do Internetu) o niesprawiedliwych, złośliwie zaskakujących nauczycielach. Gdy rodzice przyjmą tę wersję są gotowi iść i walczyć o … swoje dobre samopoczucie. Bo przecież „jedynka” pociechy – gdyby uznać, że odzwierciedla ona brak poprawnych odpowiedzi na klasówce – może świadczyć o niedostatku zdolności lub/i zapału do nauki.
To zaś może wynikać z niedoskonałości samego rodzica – może dziecko ma zdolności i pracowitość po nim? Więc mama, czy tata żądają wyjaśnień. Nauczyciel wówczas przedstawi im wyjaśnienia.
Mało tego – umocni się w przekonaniu, że postawił właściwą ocenę, a rodzice są niesprawiedliwi.  Dla samego dziecka stopień to także problem. Nie tylko z powodu reakcji mamy i taty (czasem tej reakcji nie będzie - niestety są rodzice, których nie interesują osiągnięcia szkolne dziecka).
Dzieci się porównują. Dzieciom zależy na uwadze i przychylności ze strony dorosłych.  Czwartoklasista, który  dostaje jedynkę czuje się źle widząc nauczycielkę serdecznie gratulującą piątki innemu dziecku. Zaczyna myśleć o sobie, że jest gorsze, mniej zdolne.  Nikt z nas nie lubi tak myśleć o sobie.
Więc dziecko zaczyna myśleć, że stopnie to jest coś, o co nie warto się starać (więc gdy dostanie kolejne jedynki to nie będzie efekt jego niższych zdolności lecz „świadomego olania szkolnych bzdetów”). Teraz nauczyciele mogą mu już te jedynki stawiać do woli.
Młody człowiek robi dobrą minę do tej gry, ale gdzieś tam w głębi ich duszy zagnieżdża się myśl – „jesteś do niczego”. Jeżeli nie otrzyma wsparcia ze strony świadomych rodziców ta myśl może stać się ukrytym programem jego życia – „jesteś do niczego, nigdy ci się nic nie uda, więc nie będziesz miał dobrej pracy,
nie zasługujesz na dobre traktowanie, itd.”. Rodzice mogą też swoimi oczekiwaniami pogłębić kłopoty dziecka. Chcą mieć piątki i szóstki na świadectwie „ze wszystkiego” – myśląc, że to świadczy o zdolnościach ich dziecka oraz o ich talentach wychowawczych. Żądają więc takich stopni, wymuszają, straszą…  W tym straszeniu wspierają ich także nauczyciele myślący, że zagrożenie „jedynką” skłania do nauki.  Tak nie jest – zazwyczaj zachęca dziecko do myślenia, jak jej uniknąć (może nie pójść do szkoły? uciec z lekcji? Ściągnąć?). Niektóre dzieci walczą – zamieniając swoje życie w „zakuwanie”. Gdy dostają oczekiwane przez rodziców oceny ( z czasem myślą, że same chcą tych ocen) nabierają przekonania, że tak trzeba – w przyszłości mogą być świetnymi pracownikami korporacji. Niektórym dzieciom się nie udaje. Może „zakuwają” za mało, może nie tak, a może zdolności mają inne niż związane z wymaganiami szkolnymi? Może za bardzo się boją?
Jeżeli z klasówki grozi jedynka - to zaś oznacza złość rodziców, złośliwe docinki nauczyciela (niestety to się ciągle zdarza), kpiny kolegów, to dziecko przeżywa tak silne emocje, że nie jest w stanie przypomnieć sobie tego, czego się uczyło i nauczyło. Dziecko nie wierzy w to, że osiągnie sukces, zaczyna się bać klasówek, bać lekcji, bać szkoły. Ten lęk może stać się początkiem depresji…
Oczywiście „złe” szkolne oceny to tylko jeden z czynników, które prowadzą do takich konsekwencji. Moim zdaniem to ważny czynnik. Przecież w szkole spędzamy co najmniej kilkanaście lat (ustawowo obowiązkowa nauka od 6 do 18 roku życia) i przez te lata dostaniemy tysiące stopni.
Otrzymywanie piątek w szkole też może być przyczynkiem do smutnego życia. Współczesne systemy oświatowe promują osoby, które znakomicie odtwarzają wymaganą wiedzę i umiejętności -  „piątka” za analizę wiersza, za wymienienie przyczyn chrztu Polski, za opis zjawiska fotosyntezy, itd.
Uczeń z piątkami na świadectwie myśli o sobie, że coś znaczy, coś potrafi, coś umie.
Tylko, że „dorosłe” życie nie polega na „odtwarzaniu szkolnej wiedzy i umiejętności”.
Gdy młody człowiek mimo „dobrego” świadectwa nie radzi sobie z rzeczywistością czuje się oszukany. Jego wizja siebie rozpada się. Stopnie nie tylko wpływają na myślenie młodego człowieka o sobie zniekształcając obraz jego prawdziwych możliwości. Stopnie też – paradoksalnie - zniechęcają do uczenia się. Takie wnioski przedstawia Alfie Kohn w tekście "Argumenty przeciwko stopniom szkolnym” http://www.alfiekohn.org/teaching/tcag.htm . Powołuje się tu na badania wykazujące,
iż uczniowie myśląc o ocenie tracą zainteresowanie  tym, czego się uczą. Nie zastanawiają się też głębiej nad sensem tego, czego się uczą. Uczą się tylko po to by dostać dobrą ocenę. Stopnie też skłaniają uczniów do „chodzenia na łatwiznę”. Jeżeli piątkę można dostać za przeczytanie
i omówienie lektury do wolą wybrać jak najcieńszą – ocena taka sama o mniej wysiłku. Nastawienie na oceny może prowadzić także do zwiększonej chęci do oszukiwania. Po co właściwie czytać lekturę, jeśli wystarczy przeczytać omówienie? (Słyszałem o polonistkach, które próbują z tym walczyć zadając bardzo szczegółowe pytania do lektur „przy okazji wylewając dziecko z kąpielą” bo wówczas dyskusja
 o miłości może zamienić się w ustalenie, na jakiej wysokości znajdował  się balkon Julii.)
Można też pójść dalej – na klasówkę przynieść „gotowiec”, pracę domową „spisać” z Internetu… Jeżeli w szkole chodzi do dostawanie dobrych stopni to uczenie się jest drogą wymagającą największego wysiłku i najbardziej zawodną!  Co się dzieje, gdy ściągnąć nie można,  a młody człowiek uważa, że „musi” dostać dobrą ocenę? No cóż – jest amfetamina…
Wracając do różnicy w entuzjazmie maluchów i nastolatków w nastawieniu do szkoły – jedną z jej przyczyn może być inny system oceniania. W klasach I-III obowiązuje tak zwana ocena opisowa – nauczyciel w kilkunastu zdaniach wyjaśnia, co dziecko umie, a co warto, aby udoskonaliło.
Nie ma stopni „jedynek, dwójek , szóstek”. Dla rodziców myślących „na skróty” się to czasem nie podoba. Wymaga przeczytania, zastanowienia się, czasem porozmawiania z nauczycielką, co można zrobić, aby dziecko uzupełniło swoje umiejętności.  Ocenę opisową trudno porównać.  Do Jasia nie przylgnie jeszcze etykieta „uczącego się na trójkach”. Jeszcze Jasio „sprawnie dodaje w obrębie 10
a odejmowanie wymaga poprawy”. Dzieci w młodszych klasach jeszcze lubią się uczyć. To sprawia dla nich przyjemność,  a nie staje się okazją do porównań, docinków, złości i smutku.  W klasach wyższych pojawiają się stopnie.  Przeglądając otrzymaną na zebraniu kartkę z ocenami rodzic nie wie,
 co kryje się za trójkami i piątkami.  To utrudnia rozmowę i pomoc dziecku. Gorzej, że także często sam uczeń tego nie wie – nie zawsze nauczyciele wyjaśnią, co i jak warto poprawić , a z czego już można być zadowolonym.  Więc trudno mu poprawić ocenę ucząc się (gdyby tak chciał to zrobić
 – bo przecież może też próbować oszustwa).  Szkoła zamienia się w grę „w stopnie”. 

W tym roku w polskich szkołach może zdarzyć się rewolucja w ocenianiu.  Ministerstwo Edukacji Narodowej przygotowało modyfikacje do ustawy o systemie oświaty, które dotyczą także oceniania. Niestety nie zostaną zlikwidowane oceny, lecz został postawiony krok w tym kierunku. Mianowicie oceny opisowe (takie, jak w klasach I-III) mogą pojawić się także w wyższych klasach. Mogą – ale nie muszą. Nauczyciele każdej szkoły będą mogli podjąć decyzję o zastąpieniu stopni stawianych w czasie roku szkolnego informacjami opisującymi umiejętności uczniów. Uczeń i jego rodzice dowie się,
 co potrafi,  a czego jeszcze nie. Ta informacja nie będzie stygmatyzującą „jedynką” lub „piątką”. Łatwiej będzie ją przyjąć i wykorzystać. Stopnie – od 1 do 6 pojawią się tylko na świadectwie ukończenia klasy i mogą być także uzupełnione opisem kompetencji ucznia.
Zastanawiam się, po co MEN pozostawiło dowolność we wprowadzeniu ocen opisowych.
 Jeżeli je zaproponowało to zapewne widzi z tego korzyści (pewnie tam też ktoś czytał książki Alfie Kohna lub badania, na które się powołuje J ). Jeżeli zaś widzi korzyści, to dlaczego został „stary” system?  Czyżby chodziło o obawę przed „oporem materii” – oporem nauczycieli?  Bo stopnie szkolne przy całym swoim szkodliwym oddziaływaniu mają też zaletę – szybko się je stawia. Stosunkowo szybko wyłapuje się błędy w pracach uczniów, podkreśla je, zlicza i stawia stopień. Potem tylko
na koniec semestru liczy się średnią arytmetyczną – trochę się ją podciąga (lub obniża) zwracając uwagę na to, czy stopnie są z klasówek obejmujących większe partie wiedzy i gotowe. No można jeszcze wziąć pod uwagę „ogólny obraz” ucznia, jaki istnieje w głowie nauczyciela. Przykład: uczeń „leniwy, ale zdolny” – więc w celu „motywacji” ocenę się lekko obniży („to się weźmie do pracy
 w następnym roku”). Oceny wyrażone cyframi też świetnie nadają się do liczenia średniej ocen na świadectwie końcowym, a następnie „odgadywania”, jaki jest młody człowiek. Kasia ma średnią 5,5 – „świetna uczennica”, na pewno zdolna i pracowita. Jadzia ma średnią 2,4 – no cóż, może tylko „mało zdolna”,  a może jeszcze „lekceważąca szkołę”. Cała złożoność świata Kasi i Jadzi – wszystko to,
 co potrafią, lubią, wiedzą, w co wierzą i co szanują -  zamknięte w „średnią ocen” na świadectwie. 
Szkoły ponadgimnazjalne przy rekrutacji biorą pod uwagę punkty za średnią ocen właśnie zakładając, że jest to informacja o możliwościach ucznia. To takie proste (i jakże nieprawdziwe)!.
Stopnie szkolne pasują do świata, w którym w liczbami wyraża się sukcesy pracowników (np. „liczba zawartych umów”), firm (np. „wzrost sprzedaży o 10 mld”), państw (np. „wzrost PKB o 2,3%).
Przy głębszej analizie okazuje się, że „liczba zawartych umów” może świadczyć o zdolnościach manipulacyjnych i nieuczciwości pracownika. Oszukani klienci podadzą firmę do sądu lub nigdy
już nie skorzystają z jej usług. Wzrost sprzedaży może być tylko dziełem „kreatywnego księgowego” (który w szkole nauczył się, że najważniejszy jest wynik, a nie to, co się robi). Wzrost PKB to efekt policzenia dochodów z usuwania zniszczeń wywołanych katastrofą ekologiczną…
Może gdybyśmy zrezygnowali już w szkołach z myślenia w kategoriach liczb o ludziach i ich osiągnięciach żyło by się nam lepiej?
Nim zmienią się szkolne zwyczaje i znikną stopnie rodzice już teraz – świetną okazją jest nowy rok szkolny - mogą zająć się ich „odczarowaniem” w rozmowach z dziećmi. Tę zmianę mogą zacząć od zmiany swojego myślenia o stopniach. „Jedynka” z kartkówki nie świadczy o dziecku i może mieć też niewiele wspólnego z jego zdolnościami, umiejętnościami i pracowitością. Nikt też nie „musi” mieć piątek ze „wszystkiego”. Korzystniejsze dla dziecka będzie rozmawianie z nim nie o stopniach,
lecz o tym czego się nauczyło, co jest w tym fajnego dla niego, czego chce się nauczyć i czego warto się nauczyć. Gdy dostanie „piątkę” warto porozmawiać z nim, jak to zrobiło i czego się dowiedziało. Gdy  przeniesie ze szkoły „dwóję” można wspólnie zastanowić się, czego zabrakło i jak można to uzupełnić. Szkoła ze swoimi klasówkami, kartkówkami, pracami domowymi „na ocenę” przestanie być taka groźna. Więc łatwiej będzie się tam przebywać i uczyć się. Takie rozmowy z dzieckiem wymagają wprawdzie pewnej uwagi, ale stawką jest zrównoważony człowiek, który czuje swoją wartość, wie czego chce i potrafi po to sięgnąć. A który z rodziców nie chciałby takiego dziecka?

Artur Brzeziński

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Optymistyczny nauczyciel optymizmu

Pamiętacie Indianę Jonesa? Tak nazywał się główny bohater całej serii filmów - na co dzień wykładowca archeologii w szarym garniturze przeistaczający się w zawadiakę z biczem walczącym ze złoczyńcami o złote posążki pradawnych bogów. (Podobno ma być kolejna V cześć cyklu).
Gdy on mówił uczniom o cywilizacjach przedkolumbijskich z pewnością jego opowieści były bardziej wiarygodne niż kogoś, kto te cywilizacje znał tylko z książek.
Właśnie, czy musisz być historykiem (tj. naukowcem prowadzącym badania w tej dziedzinie), aby uczyć historii? Podróżnikiem, który zwiedził połowę świata (tę większą), aby uczyć geografii? Napisać powieść i  wydać tomik wierszy, aby uczyć języka polskiego?
Zapewne takie dokonania przydałyby się nauczycielowi. Niestety zapotrzebowanie na nauczycieli jest daleko większe niż podaż archeologów – awanturników, autorów powieści i poematów, itd. Także biolodzy i chemicy, którzy odkrywają tajemnice natury pracują raczej w kosmicznie wyglądających laboratoriach niż w klasach lokalnej podstawówki. Oczywiście bycie pasjonatem swojej dziedziny nauczania może znakomicie poprawić efektywność nauczania. Osoba z autentycznym uczuciem opowiadająca o łańcuchu DNA może zainteresować swoją wypowiedzią nawet zatwardziałego „humanistę”. Nie musi jednak na co dzień rozplątywać podwójnej helisy. Wystarczy, że pozna prace tych, którzy takie badania prowadzą.
Więc wydaje mi się, że nie muszę prowadzić badań przeszłości i publikować ich wyniki, aby być nauczycielem historii.
A czy można uczyć optymizmu samemu nie będąc optymistą?
Wyobraźmy sobie, że wprowadzamy w szkole nowy przedmiot optymizm (w wymiarze 1 godziny tygodniowo), a przynajmniej wprowadzamy taki program na godziny wychowawcze.  Aby go uczyć teoretycznie wystarczy robić to, co nauczyciele innych przedmiotów:  opowiadać, na czym ów optymizm polega, jak myślą optymiści, jak działają, proponować uczniom ćwiczenia rozwijające umiejętność optymistycznego patrzenia i wyjaśniana rzeczywistości, sprawdzać je, stawiać stopnie, itd.
Pomyślmy, jakie stwarza szanse!
Jeżeli przejdę drogę od myślenia pesymistycznego do optymistycznego, optymizm stanie się moim nowych sposobem widzenia świata, to nie dość, że moje życie dla mnie samego i moich bliskich stanie się jaśniejsze i zdrowsze  to jeszcze z pełnym przekonaniem będę mógł uczyć optymizmu innych (a właściwie to nawet zarażać optymizmem)!
Jeżeli chcesz uczyć dzieci (swoje lub/i cudze) sam zacznij być optymistą (jeżeli jeszcze nim nie jesteś). Naucz się optymizmu, praktykuj optymizm, opowiadaj o optymizmie. 


Dla mnie już sam opis takiego nauczania optymizmu zabrzmiał pesymistycznie. Może także dla tego, że sam szkolny przymus uczenia się czegoś nie jest dla mnie optymistyczny.
Znacznie jednak poważniejszą kwestią jest to, że optymizm to pewna postawa życiowa, nastawienie wobec tego, co się w nas i wokół nas dzieje i działanie adekwatne do tego nastawienia. Oczywiście mogę naczytać się książek o optymizmie (np. Suzanne C. Segerstrom „Jak przełamać prawo Murphy'ego : jak pesymiści mogą osiągnąć to, co realizują optymiści”).  Tylko gdy będę mówił o korzyściach z optymizmu z pesymizmem myśląc tym, ile z tego nauczą się moi uczniowie, to z tego NIC nie będzie. Nic ani dla mnie, ani dla moich uczniów.
Żeby uczyć optymizmu trzeba być optymistą. Jeżeli byłem nim „od zawsze” to nie problem. Wydawać by się mogło, że w trudniejszej sytuacji będę, gdy myślę o sobie, jako o pesymiście.
Z tego wynika też kilka praktycznych przesłanek.
Jeżeli chcesz uczyć dzieci (swoje lub/i cudze) sam zacznij być optymistą (jeżeli jeszcze nim nie jesteś).
Naucz się optymizmu, 
opowiadaj o optymizmie, praktykuj optymizm, 

poniedziałek, 17 marca 2014

Emocje jako życiowy kompas

Kiedy ostatnio rozmawiałeś o uczuciach? Dzisiaj? Wczoraj? Tydzień temu? … Nigdy? Zapytałaś dziecko, co czuje? Mówiłaś o uczuciach swojemu partnerowi? Twój ojciec opowiadał Tobie o swoich uczuciach? Może słyszałeś, jak twoi rodzice mówią o swoich emocjach?
Moi rodzice nie rozmawiali ze mną o uczuciach. Nie mówili też nic o swoich. Nie było takiego tematu. Pewnie z nimi też nikt o tym nie rozmawiał. Ich rodzicom, moi dziadkom dorosłe, życie przypadło na czasy wojenne, a wtedy emocje to był chyba ostatni temat, który poruszać było warto. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Moja matka i mój ojciec nie rozmawiali o uczuciach, więc się ich nie nauczyłem . Nie potrafiłem powiedzieć, co czuję. Wydawało mi się, że … nic nie czuję.  „Nie czując” polegałem na rozumie. Niestety on mnie zawodził.  Nie dlatego, że był mało sprawny.  Wszędzie tam, gdzie rozum był potrzebny dobrze dawałem sobie radę. Sprawnie rozwiązywałem zadania z fizyki, wyjaśniałem wpływ Czarnej Śmierci na rozwój gospodarki folwarczno – pańszczyźnianej w Europie Wschodniej oraz konsekwencje  kryzysu naftowego w 1973 r. dla eksportu japońskiego przemysłu samochodowego do USA. Korzystając z „rozumu” starałem się także zrozumieć, co dzieje się we mnie i w ludziach wokół.  Z dużą biegłością (tak myślałem) wyjaśniałem sobie motywy swojego postępowania, analizowałem zachowanie innych. Tylko, że tutaj ponosiłem porażki.  Moje wyjaśnienia i analizy nijak nie miały się do rzeczywistości. Czegoś mi brakowało do podejmowania dobrych dla mnie decyzji, do rozumienia siebie i innych.
Miałem szczęście. Zmierzyłem się z życiem i zacząłem uczyć się go od nowa. Naukę zacząłem od rozpoznawania tego, co czuję, od nazywania emocji, rozumienia emocji, dostrzegania związku pomiędzy emocjami a działaniem. Rozmawiałem czytałem, myślałem, czułem. W Internecie jest wiele list emocji. Są „instrukcje obsługi” wyjaśniające, jak poprzez reakcje ciała można rozpoznawać własne emocje. Są propozycje ćwiczeń, służących uczeniu się emocji (np. zapisuj wieczorem, co czułeś w ciągu dnia w różnych jego chwilach).
Teraz wiem, że emocje są naszym wewnętrznym kompasem. Gdy czujemy radość to znaczy, że to, z czym jest związana jest dobre dla nas. Gdy czujemy lęk, to znaczy, że coś nam grozi. Gdy czujemy złość, to ktoś lub coś narusza nasze granice, próbuje zrobić nam krzywdę.  Kierowanie się tym kompasem wymaga umiejętności rozpoznawania własnych uczuć. Teraz na pytanie „co czujesz?” odpowiadam z coraz większą łatwością. Czuję, że czuję, wiem, co czuję i rozumiem, skąd się to uczucie bierze. Mogę teraz podejmować lepsze dla mnie decyzje. Lepsze także dla innych – bo prawdziwe. Mogę zadbać o to, by doświadczać, jak najwięcej przyjemnych emocji w sposób, który pozwala mi się rozwijać i służy też innym (czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak  silnych i przyjemnych emocji dostarcza wyrażanie wdzięczności dla innych?). Przyjemne emocje to nie tylko jaśniejsze dni (mimo dzisiejszego ataku zimy). To także silniejsze relacje z innymi, lepsze zdrowie, nawet więcej sukcesów w pracy. Nie tłumię nieprzyjemnych emocji. Nie mogę ich uniknąć. Zdarza się i będzie się zdarzało coś, co nie będzie zgodne z moimi oczekiwaniami. A wówczas pojawią się nieprzyjemnie emocje. Nie próbuję im już zaprzeczać. To zresztą w istocie nie możliwe. To tak, jakby po włożeniu ręki do rozgrzanego piekarnika próbować mówić, że nic się nie dzieje – ten ból nie to nie ból, a bąble oparzeniowe to …taka nasza uroda. Czując złość, smutek, żal akceptuję je, wsłuchuję się w to, co mi mówią, co dla mnie oznaczają i dokąd mnie kierują.

Emocje są naszym kompasem. Nie musimy jednak iść tam, gdzie nam wskazują.  Będąc świadomymi ich możemy podjąć decyzję, aby postąpić zgodnie z nimi lub pozwolić im odejść. Czasem bowiem emocje pochodzą nie z „tu i teraz”, a są jedynie pamiątką z przeszłości. Czasem też pojawiają się, gdy wyobrazimy sobie groźną przyszłość. Nasz nieświadomy umysł nie rozróżnia tego co było, jest i myślimy, że będzie. Wiedząc o tym nie muszę unikać spływów kajakowych dlatego, że 30 lat temu wpadłem do wody lub wyobrażam sobie, że teraz czeka mnie tsunami na Czarnej Hańczy.
Świadom swoich emocji mogę też zadbać o ich wyrażanie. Nie muszę krzyczeć, walić głową w ścianę lub płakać. Mogę je nazwać, powiedzieć o nich innym i w ten sposób zadbać o siebie i swoje relacje.
Można nauczyć się rozpoznawania i nazywania emocji. Można i warto włączyć je w nasz wewnętrzny proces podejmowania decyzji. Jeżeli tego nie zrobimy to czeka nas wiele trudnych chwil, niezrozumiałych reakcji i niespełnionych planów.
Ze mną rodzice o emocjach nie rozmawiali. Ja zacząłem rozmawiać. Wielu ludzi jednak nie podejmuje takich działań.  Może więc warto o emocjach rozmawiać w szkole? Nie o emocjach bohaterów lektur (ich emocje to dobry wstęp), lecz o emocjach przeżywanych przez dzieci.  W ten sposób pokażemy ich wartość, nauczymy dzieci je rozpoznawać i nazywać. Dyskutując o różnych sytuacjach i związanych z nimi emocjach możemy pokazać, jak one powstają i o czym świadczą.  Możemy też uczyć młodych ludzi, co można zrobić, aby nie obezwładniały, nie odcinały od świata. W ten sposób pomożemy dzieciom żyć pełniejszym i szczęśliwszym życiem.  


Zaprawdę powiadam wam, warto uczyć się i uczyć innych, tego co dzieje się w naszych sercach!

środa, 5 marca 2014

O optymistach i pesymistach krąży sporo mniej lub bardziej dowcipnych powiedzeń, np. „optymiści to niedoinformowani  pesymiści”, „optymiści uważają ten świat za najlepszy ze wszystkich możliwych światów, a pesymiści to wiedzą”, „optymista budząc się rano myśli, że świat stoi przed nim otworem, pesymista wie, co to za otwór…”.
Ogólnie z tych opinii wynika, że optymiści patrzą na świat przez „różowe okulary” - spodziewają się dobrego nie mając ku temu podstaw.  Pesymiści zaś wiedzą „jak jest naprawdę”.  Jeżeli weźmiemy to obiegowe powiedzenia poważnie to uczenie młodych ludzi optymistycznego podejścia do życia może się wydać nieuczciwe i, co gorsza , niebezpieczne . Przecież w życiu zdarzają także złe rzeczy. Jeśli więc będziemy przekonywać dzieci do spodziewania się dobrych chwil to narażamy je na rozczarowania. Nie ostrzeżemy też przed niebezpieczeństwami. Więc może – dla ich dobra, przygotowując je do „realnego” świata – darujmy sobie optymistyczne wyjaśnienia ?
Zaraz, zaraz, ktoś może powiedzieć, że prócz optymizmu i pesymizmu jest jeszcze realizm. Optymiści patrzą przez „różowe okulary”, pesymiści przez „czarne” a realistom żadne okulary nie zniekształcają obrazu świata. Brzmi to nawet wiarygodnie, lecz w rzeczywistością naszego postrzegania ma niewiele wspólnego. Naukowcy zajmujący się badaniem naszego postrzegania wyjaśniają, że to co wydaje się nam rzeczywistością jest tylko stworzonym przez nasz mózg wyobrażeniem o niej.  To tak jakbyśmy uważali, że opowieść kolegi patrzącego przez lornetkę na odległy żaglowiec była wiernym obrazem tego statku. Lornetka to nasze oczy – widzą tylko fragmenty rzeczywistości. Nasz mózg te fragmenty interpretuje  i uzupełnia domysłami  -  tak jak słowa kolegi, dopasowuje do tego, co już wiemy, nadaje znaczenie i dopiero wówczas pojawia się wyobrażenie.  Wyobrażenie, które w mniejszym lub większym stopniu jest zgodne z rzeczywistością.  Aby się przekonać, że tak działa nasze postrzeganie i umysł wystarczy sobie przypomnieć sytuacje, w których kilka osób uczestniczących w jakiejś sytuacji opisuje ją. Każdy zwrócił uwagę na coś innego, każdy zinterpretował to inaczej, automatycznie i nieświadomie uzupełnił o pewne elementy, a inne pominął i każdy opowiadając jest przekonany, że mówi o rzeczywistości. Kluczem wyboru tego, co dostrzeżemy, a co pominiemy są nasze oczekiwania, nastawienia i przekonania.  W książce „Niewidzialny goryl. Jak intuicja nas zwodzi?” jej autorzy : Christopher Chabris i Daniel Simons wyjaśniając  mechanizmy ludzkiego postrzegania piszą, że widzimy właściwie tylko to, co spodziewamy się zobaczyć,  co chcemy zobaczyć,  możemy nazwać i mamy odpowiednie ku temu zasoby uwagi. Jeżeli czegoś nie oczekujemy (goryla na boisku koszykówki – jak w eksperymencie opisywanym przez autorów książki) i nasza uwaga zaprzątnięta jest wybranym elementem rzeczywistości (w eksperymencie badani liczyli, ile razy koszykarze kozłowali piłkę) to może wystąpić zjawisko „ślepoty poznawczej” – oczy widzą, lecz mózg tego nie rejestruje.
To zjawisko może wyjaśniać kłopoty rodziców w dostrzeżeniem tego, że np. ich dziecko sięga po narkotyki. W głowie rodzica nie może się nawet pojawić myśl, że dziecko to robi. Rodzic tego się nie spodziewa i nie chce zobaczyć.  Nie widzi więc zmian w zachowaniu i wyglądzie latorośli, a jeżeli staje się już to niemożliwe (trudno nie dostrzec, że syn wraca późno w nocy) to interpretuje to lub przyjmuje wyjaśnienia zgodne ze swoim wyobrażeniem o dziecku. Podobny mechanizm działa, gdy np. ktoś czuje się zaskoczony informacją o zwolnieniu z pracy mimo, że wokół wiele już osób widziało zbliżającą się decyzję szefa.

Wracając do optymistów, pesymistów i realistów – wszyscy oni widzą, to czego nieświadomie spodziewają się i chcą zobaczyć , co są w stanie przyjąć, mogą zinterpretować i włączyć do swojego wyobrażenia o sobie i świecie.  Realista to taki pesymista/optymista, który nie chce się opowiedzieć po żadnej ze stron.
„Ludowe mądrości” na temat optymistów niewiele mają wspólnego z tym, jak postrzegają rzeczywistość i jak działają osoby, które przyjmują tę postawę wobec życia. Suzanne C. Segerstrom w swojej książce „Jak przełamać prawo Murphy’ego. Jak pesymiści mogą osiągnąć to, co realizują optymiści” zwraca uwagę, powołując się na badania, że czasem to optymistom łatwiej dostrzec zagrożenia – zwłaszcza te naprawdę istotne. Optymiści uważają, że z trudnościami mogą sobie poradzić,  są gotowi je dostrzec i zabrać się za ich rozwiązywanie. Dla pesymistów trudności mogą się wydać nie do przezwyciężenia. Więc może się zdarzyć, że włączy się u nich mechanizm  „ślepoty poznawczej” – nie będą widzieli tego, czego nie chcą zobaczyć. A nieświadomie nie zechcą zobaczyć niektórych trudności, ponieważ za bardzo się boją tego, co może oznaczać porażka. Na przykład optymista zauważając niepokojące zmiany w stanie swojego zdrowia pójdzie do lekarza – uważa, że może się przecież wyleczyć. Pesymista będzie te zmiany ignorował bojąc się, że oznaczają chorobę, której – jego zdaniem – nie da się wyleczyć. Do lekarza pójdzie więc później niż optymista i - co w tej sytuacji nie jest już zaskakujące - rzeczywiście jego leczenie będzie dłuższe i bardziej skomplikowane.
Patrzenie optymisty na rzeczywistość jest równie prawdziwe jak pesymisty. Obaj widzą to samo, lecz każdy z nich koncentruje się na odmiennych elementach i nadaje inne znaczenie temu, co widzi. Dla optymisty rosnące ceny benzyny to okazja do wyciągnięcia roweru i poprawienia kondycji, dla pesymisty to powód do narzekań i lęku o stan finansów.  Optymistyczna perspektywa ma pewne przewagi nad pesymistyczną. Optymista widzi wyzwania tam, gdzie pesymista wyobraża sobie trudności. Wyzwanie skłania do działania,  które może przynieść oczekiwane rezultaty. Myślenie w kategoriach trudności może wzbudzić lęk i zniechęcić do podejmowania prób ich przezwyciężenia. To właśnie powoduje, że optymiści są skuteczniejsi w osiąganiu swoich celów.  Inną bardzo ważną kwestią jest także to, że cele te osiągają znacznie mniejszym kosztem emocjonalnym.  Myśląc, że żyją w świecie, w którym dzieją się dobre rzeczy, a problemy można rozwiązywać przeżywają częściej niż pesymiści przyjemne emocje: radość, satysfakcję, spokój, wdzięczność.  Emocje te sprzyjają dobremu zdrowiu, zbliżają ich do innych ludzi (i ludzi do nich), zwiększają kreatywność i otwartość na doświadczenia.  Wszystko to wpływa na większą skuteczność w osiąganiu celów życiowych i optymiści mają w ten sposób dowody, że świat jest  dokładnie taki jak go widzą. Optymizm pomaga odnosić sukcesy, które zwiększają optymizm, który pomaga odnosić kolejne sukcesy, które zwiększają optymizm, który … itd., itd.  
Uczenie się optymistycznego sposobu widzenia świata można zatem zacząć od zwrócenia uwagi na to, jak postrzegamy rzeczywistość: czy widzimy częściej „szklankę do połowy pustą”, czy może „do połowy pustą”? W jakim stopniu w relacjach zwracamy uwagę niedoskonałości innych, a w jakim  widzimy ich dobre strony?  Czy o sytuacjach wymagających naszego działania myślimy w kategoriach wyzwań, czy problemów?
Jeżeli „pusta połowa” jest jednak tą większą „połową” to wówczas może czas zmienić swoje widzenie? 
Zaczynając dzień możemy poświecić minutę dwie na pomyślenie o tym, co przyjemnego, dobrego dla nas może się zdarzyć dzisiaj. Nie musi to być od razu wygrana w Lotto (choć zapewne byśmy nie protestowali). Czasem wystarczy wyobrazić sobie rozmowę z ulubioną koleżanką, chwilę spaceru po pracy, zaplanowanie zajrzenia do np. ulubionego sklepu z kawą, aby dzień zaczął wyglądać dla nas optymistyczniej.

Tego samego możemy uczyć dzieci.  Rozmawiając z nimi o rzeczywistości możemy zwracać ich uwagę na jej jasne strony, szanse, możliwości, korzyści. Opowiadając wieczorem o tym, jak minął dzień możemy mówić o tym, co zdarzyło się nam przyjemnego, wartościowego, co zrozumieliśmy i co nas rozbawiło.  Nie oznacza to oczywiście , że nie powiemy nic o trudnościach. One i tak niejako same „wywalczą” sobie miejsce w naszej uwadze i rozmowie. Ważne jest, abyśmy na tym nie poprzestali.
Optymistycznego patrzenia na świat można także uczyć w szkole. Na języku polskim możemy pytać uczniów o sukcesy bohaterów literackich, ich dobre strony, możemy pisać prace o ich dalszych losach zakładając „happy end”.  Na lekcjach historii – gdzie wyjątkowo dużo jest opowieści o nieszczęściach: wojnach, powstaniach, kryzysach – możemy też uczyć o ludziach, którzy poradzili sobie mimo trudności, o tym, co zdarzyło się dobrego i jakie pojawiały się nowe możliwości.  Nauka każdego przedmiotu stwarza możliwości dla kształtowania sposobu widzenia świata przez młodych ludzi. To, czy możliwości te dostrzeże i wykorzysta nauczyciel zależy już od tego, ile jest w nim przekonania o tym, że warto na świat patrzeć optymistycznie. 

poniedziałek, 3 marca 2014

Niedawno na spotkaniu z rodzicami przedszkolaków zapytałem: czego chcielibyście Państwo dla swoich dzieci?
Odpowiedzi pojawiły się niemal natychmiast. Z chóru głosów powstało jedno zdanie: chcemy dla nich zdrowego, szczęśliwego życia, w którym spełnią swoje marzenia, będą realizować pasje i stworzą szczęśliwe rodziny.
Nikt nie mówił o sławie, pieniądzach, władzy, osiągnięciach naukowych, sportowych, byciu lekarzem, adwokatem, biznesmenem, itp. itd.
Zaczęliśmy rozmowę, co można robić, aby nasze dzieci miały tak wyobrażane szczęśliwe życie.
O zdrowie wszyscy raczej potrafimy dbać. Słyszeliśmy, że warto się zdrowo odżywiać, odpowiednio ubierać, utrzymywać kondycję, unikać używek i badać się co jakiś czas. Rodzice więc dzieci dokarmiają, docieplają, zapisują na zajęcia sportowe i prowadzają na badania okresowe.
Prócz zdrowia rodzice dla dzieci chcą jeszcze „spełniania marzeń i szczęśliwych rodzin”.
Tu się pojawia pytanie – co robić, aby dzieci po to sięgnęły? O tym jak pomóc dzieciom, aby w przyszłości żyły w szczęśliwych związkach napiszę w innym tekście. Teraz skupię się na „spełnianiu marzeń”.
Pierwszą kwestią jest posiadanie w ogóle marzeń. Zdarza się, że w codziennym pędzie nie dostrzegamy dziecięcych pomysłów na bycie strażakiem, Justinem Bieberem, pilotem bojowego drona. Możemy pomyśleć, że dziecku przecież i tak z czasem pomysły się zmienią. Nie rozmawiając o marzeniach z dziećmi (nie wiem jak byłyby nieprawdopodobne) uczymy mimowolnie ich, że marzenia nie są ważne. Wraz z rozwojem dziecka marzenia stają się coraz konkretniejsze lecz mogą pozostać tylko w fazie pomysłów jeśli nie pomożemy dziecku dostrzec praktycznych możliwości ich realizacji. Jeżeli dziecko marzy o karierze Biebera – to może warto pokazać, że najpierw trzeba się nauczyć śpiewać, potem ruszać na scenie, itd. Można też dziecku umożliwić uczestnictwo w zajęciach tego typu. Jeżeli nasza pociecha zmieni zdanie to przynajmniej nauczy się czegoś nowego o sobie, a także poczuje, że marzenia są ważne i można po nie sięgnąć.
Spełnianie marzeń – prócz ich świadomości – wymaga jeszcze wytrwałości. Nie za pierwszym razem możemy osiągnąć nasze cele. Może nawet nie za drugim i trzecim. Jeżeli zrezygnujemy to nasze marzenie znajdzie się w kategorii „chciałem, ale mi się nie udało”. 


To, czy zrezygnujemy zależy m.in. od tego, w jakim stopniu jesteśmy optymistami. O optymistach krążą opowieści, że są to „niedoinformowani pesymiści”, że noszą „różowe okulary”, itp. Empiryczne badania psychologów pozytywnych pokazują, że tym co charakteryzuje optymistów jest nie „skrzywione widzenie rzeczywistości” lecz przekonanie, że mogą odnieść sukces. Tak myśląc dążą do swoich celów. Ponosząc porażki myślą, że to jednostkowe wydarzenia nie przekreślające ich starań. Podejmują więc kolejne działania lepiej dostosowując je do okoliczności.
Pesymiści to nie ci, którzy „wiedzą jak jest”. Zadeklarowany pesymista nawet nie zacznie działań prowadzących do spełnienia marzeń, bo jest przekonany, że to mu się nie uda.
W przypadku optymistów i pesymistów działa mechanizm samospełniającego się proroctwa. Optymiści działając osiągają w końcu cele co pozwala im myśleć, że osiągną kolejne. Przy okazji niejako lżej im się żyje.
Pesymiści nie zaczną lub szybko rezygnują i … rzeczywiści spełnia się ich przekonanie, że „się nie uda”. Świat jest dla nich smutniejszy …


Jeżeli zależy nam na szczęśliwym życiu dzieci, warto dbać o rozwój ich optymizmu. Oczywiście w pewnym stopniu zależy on od ich „wyposażenia genetycznego”. Na szczęście optymizmu można się uczyć. Dzieci rozumieją świat tak jak my dorośli im go wyjaśniamy (świadomie lub nie świadomie). Możemy więc zwracać uwagę dziecka na jego sukcesy, świętować je z nim i pokazywać, że są rezultatem jego starań. W ten sposób młody człowiek, zaczyna myśleć o sobie „tak, mogę” (tu się kłania Obamy „yes, we can”). Jeżeli będziemy zwracać uwagę na to, co dziecku nie wyszło wyrobimy w nim przekonanie o swojej bezradności. Gdy dziecko poniesie porażkę wówczas warto przypomnieć mu poprzednie sukcesy, zwrócić uwagę, że to porażka „tu i teraz” a w przyszłości może być inaczej.
Kształcenie optymizmu wymaga zwracania uwagi na działania dziecka, jego silne strony, rozmawianie z nim, docenianie sukcesów i wspieranie, gdy coś mu nie wyjdzie.
Proponuję, aby rodzice więc prócz dbania o ciało dziecka zadbali w ten sposób o jego duszę. Pomóc im w tym mogą nauczyciele. Warto, aby oni też zwracali uwagę przede wszystkim na to, co uczniowie potrafią, co osiągają. Aby doceniali ich starania, mówili o nich, świętowali sukcesy – na miarę każdego ucznia i sytuacji. W przypadku niepowodzeń pokazywali możliwości zmiany nie myśląc o dzieciach jako o„ mało zdolnych”, „lekceważących naukę”, itd . Warto , aby nauczyciele sprawdzając klasówki koncentrowali się na tym, czego uczniowie się nauczyli, a nie jak wiele popełnili błędów.
Stawka tych działań rodziców i nauczycieli jest trudna do przecenienia – chodzi to przecież o „zdrowe, szczęśliwe życie, w którym spełniamy swoje marzenia”.